piątek, 6 stycznia 2012

Opowieści z krainy dziwnej treści - czyli Kandersteg vol. 1

Drodzy Czytelnicy, witamy Was w Nowym Roku!

Długo nas tu nie było, ale spieszymy nadrobić zaległości i nieco się wytłumaczyć.

Po pierwsze - były Święta i usilnie szukaliśmy śniegu. Ruda w tym celu wyemigrowała czasowo do Suwałk (autobusem, który 3/4 drogi przejechał na feldze po złapaniu gumy - twardziel!). Jednak nawet tam, na polskim biegunie zimna, śniegu nie uraczysz. Piękną mamy wiosnę tej zimy!

Po drugie - tuż po Świętach udaliśmy się w długo oczekiwaną podróż do mekki zimowego wspinania - Kanderstegu. Niestety tym razem mekka nie przyjęła nas, wiernych pielgrzymów, godnie.. Temperatura na plusie, brak wylanych lodospadów, mokra skała w rejonie drytoolowym, dużo śniegu, dużo deszczu - tak w skrócie można określić panujący tam "warun". Alkohol, filmy, gra w kości, ukrywanie pierwszych oznak pojawiającej się choroby psychicznej - tak za to w skrócie można określić to, czym zajmowaliśmy się w ciągu tych dłuuugich dni i nocy w Szwajcarii. Niniejszym pragniemy Was zaprosić na relację z wyjazdu, ale lojalnie uprzedzamy - nie będzie to najlżejsza lektura!


Patron naszego domowego ogniska w Kanderstegu
(on też zaprasza na relację)


***

Plan na wyjazd był prosty i klarowny od samego początku - trudne drogi lodowe i trudny mikst/drytool. Ekipa dość liczna - osiem osób przez pierwszy tydzień. W drugim tygodniu ostała się nas tylko czwórka. O zgubnych skutkach tego uszczuplenia inwentarza opowiemy za chwilę.

Po przyjeździe na miejsce przywitała nas dość zimowa aura - dużo świeżego śniegu, temperatura lekko na minusie. Daliśmy się jednak zwieść pozorom - to były miłe złego początki! Już pierwszy dzień wspinaczkowy ostudził nasz zapał. Nasza "długoterminowa" czwórka (Ruda, Rychły, Michał zwany Dużym, Mistrz ze Wschodu zwany Jasiem lub też innymi ksywkami, których tu nie przytoczę, bo mogą czytać dzieci) przezornie udała się w rejon drytoolowy, dając pozostałej czwórce możliwość wybadania sytuacji lodowej. Ta ostatnia okazała się mierna - lodospady praktycznie nie istniały, a jeśli istniały to niepełne. Wspinanie po cienkim lodzie było oczywiście możliwe, ale niezbyt bezpieczne - jak to zwykł określać nasz kolega Maro: "czaszki w oczach". My natomiast z braku upodobań do moknięcia (no, może z wyjątkiem Jasia) postawiliśmy na drytool. Decyzja ta bynajmniej nie była podyktowana lenistwem - podejście pod lodospady to jakieś 10-15 minut, natomiast na Ueschinen trzeba iść co najmniej 1,5h - przy dobrych wiatrach i bez torowania w śniegu! Warunki w mikstowo-drytoolowym raju powaliły nas początkowo na kolana - wylana większość sopli, wszystkie drogi mikstowe wkaszalne. Takich warunków tu jeszcze nie widzieliśmy!


Idealne warunki na Ueschinen tuż po przyjeździe, fot. Michał Mac


Niestety, i to okazało się mrzonką.. Dodatnia temperatura szybko poradziła sobie z soplami, nierzadko przy naszej niezamierzonej pomocy. Z dnia na dzień przestawały istnieć, zamieniając się w wodospady lejące się po skale. Z dnia na dzień również ubywało suchych dróg do zrobienia, a nasza forma psychiczna chyliła się ku upadkowi. Było tak ciepło, że niektórzy praktykowali striptiz pod skałami:



Goła dupa bekasa, fot. Ruda

Inni zaś nadmiernie się pocili:



Śmierdzi?, fot. Ruda

Wyjaśnienie: Pod prawą pachą Jaś użył antyperspirantu. Pod lewą nic nie użył - efekt widać powyżej.

Po dwóch dniach wspinania nastąpił trzydniowy przymusowy rest z powodu deszczu. Aby nie marnować czasu, nadrabialiśmy zaległości w kinematografii - Michał odkrył w sobie duszę.. pacjenta oddziału zamkniętego z filmu Milosa Formana, umiejętnie przybierając jego kontrowersyjne pozy. Jeśli jeszcze nie widzieliście Lotu nad kukułczym gniazdem, gorąco polecamy! A tymczasem przed Wami.... Martini w dwóch osobach:

Kadr z filmu..


.. i naśladowca (musi jeszcze popracować nad techniką)


Jak dwie krople wody, nieprawdaż?

Michał, zwany od tej pory Martinim, to w ogóle nadzwyczaj ciekawy osobnik. Wyobraźcie sobie człowieka monstrualnych rozmiarów (jakieś 186 cm wzrostu... no, może to jeszcze nie monstrum, ale już blisko), który z upodobaniem pochłania kilogramy kabanosów, maczając je w serku Bieluch. To nie jest kryptoreklama, to fakty! Wyobraziliście sobie? Wrażenia pozostawiamy Wam do osobistej kontemplacji, a tymczasem wracamy do naszej opowieści.

Mimo bezlitosnej pogody lodowa czwórka dzielnie walczyła na tak zwanych lodospadach, próbując wspinać się jak najwięcej podczas krótkiego pobytu. Jednak sylwestrowa ulewa powstrzymała nawet ich. Nie powstrzymała za to Jasia, który zapragnął pokazać swej Muzie królestwo drytoolingu. Pomysł nie należał do najbardziej udanych, gdyż deszcz zacinał niemal poziomo. Ale i tak musiało być romantycznie!

Jaś vel Mistrz to kolejna osobliwa persona - zjada ogromne ilości owsianki, pije drożdże rozcieńczone w wodzie.. Dzięki niemu przekonaliśmy się również, że mokro, nie pada i nie leje się to pojęcia względne. Najbardziej dotkliwie odczuł to Michał, który zachęcony słowami Jasia, że na jednej z dróg na Ueschinen się nie leje, wstawił się w nią tylko po to, by po zaciętej walce zjechać przemoczonym do suchej nitki.

Co lepsze - Jedyna, Niezależna i Obiektywna Komisja ds. Twarzoczaszek w składzie Rychły i jego Brzuch stwierdziła u Mistrza znaczącą metamorfozę. Jednogłośny werdykt Komisji brzmi (co następuje):

"Niniejszym oznajmiamy, iż twarzoczaszka Mistrza ze Wschodu ewoluuje i zmierza ku jedynej, słusznej i praworządnej twarzoczaszce Konia Rozpłodnika. Komisja pragnie przekazać wyrazy szacunku i życzy powodzenia w dalszej metamorfozie."

Gdy minął pierwszy tydzień, ekipa twardych lodowych wojowników opuściła nas i zostaliśmy sami, na pastwę pogody, a raczej niepogody. Wy zapewne chcielibyście usłyszeć wreszcie coś o wspinaniu, hardej cyfrze i pakowaniu bicka.. Niestety musimy Was nieco rozczarować. Oczywiście wspinanie było, ale nie na miarę naszych możliwości i apetytów. Ledwo zdążyliśmy się rozgrzać, a pogoda spłatała nam figla i nie było się po czym wspinać. Każda jedna droga w sektorze drytoolowym płynęła mniej lub bardziej, o lodospadach nie wspominając. Podejście do doliny nastręczało coraz większych trudności, bo gdy nie padał deszcz, sypał dla odmiany śnieg i każdy dzień wspinaczkowy (choć było ich niewiele) zaczynaliśmy żwawym torowaniem w świeżym śniegu.

Mimo wszystko podczas wyjazdu udało nam się trochę powspinać, czego dowodem są poniższe zdjęcia (mając na uwadze ostatni trend we wspinaniu, skrzętnie prowadziliśmy dokumentację fotograficzną, bo wiadomo, że przejście bez zdjęcia to żadne przejście!).


Rychły prowadzi drogę Grädi-i M9+/10, fot. Jaś



Jaś na drodze Das-li M8, fot. Ruda



Michał prowadzi Steinzeit M8, fot. Ruda



Ruda na drodze Krass M8, fot. Rychły


Oprócz powyższych chłopcy robili kilometry na drogach o trudnościach około M8 / M9, a Rychłemu i Jasiowi udało się nawet zaliczyć piękny on sight na drodze o znaczącej nazwie Love opiewającej na wycenę M9-. Gratulacje panowie!

Niestety, dni wspinaczkowych w porównaniu do restowych i przymusowo restowych było zbyt mało. Dlatego też, zwłaszcza w drugim tygodniu pobytu w urokliwej Szwajcarii, palma odbiła nam totalnie. Poniżej dokumentacja tych tragicznych wydarzeń. Naukowo udowodniono, że zbyt długa przerwa we wspinaniu wzbudza w niektórych prymitywne instynkty. Jedną z pierwszych oznak było kolektywne stworzenie bałwana płci męskiej (jakby ktoś nie zauważył), którego Rychły usilnie próbował poderwać.



Bałwan, for. Ruda


Ruda dla odmiany, jak na prawdziwą wiedźmę przystało, zasiadła na miotle i latała..


Lądowanie, fot. Michał Mac


Pozostała część ekipy wybrała zdecydowanie mniej aktywne rozrywki i dzieliła łoże..

Pamiętaj, że seks analny boli, fot. Ruda


Pozostaje mieć nadzieję, że uszczerbek na zdrowiu jest odwracalny i że w Kanderstegu za trzy tygodnie warunki się poprawią...

Szalom!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz