piątek, 10 maja 2013

Podsumowanie zimy

Nadszedł czas wielkich podsumowań czynów równie wielkich, które wydarzyły się tej zimy.

Wypada zacząć od Nory - bo najbliżej, bo dużo roboczogodzin, a skutki jak zwykle mizerne i pozbawione logiki (logika prowadzenia dróg i kombinacji pod Krakowem jest rażąco inna, niż w znanym Wszechświecie i tu ma jak największy sens). Otóż:

- Słynna Harda Piątka doczekała się przedłużenia. Tak oto powstały twór jest równie zwodniczy, jak Harda... Basałyk coś o tym wie. Cyfra nieduża, a nawkurwiać się trzeba. W granicach M10.

- Na przełomie jesieni i zimy powstało Bestialstwo, którego nazwa bardzo dobitnie ukazuje charakter niektórych przechwytów. O tym Basałyk też coś wie. Pierwotnie było M11 i więcej, ale po wyrobieniu się kluczowego chwytaka stanęło (lub stanął) w okolicach M11. Oczywiście warto zwrócić uwagę, że robiąc Bestialstwo, pokonujemy również główne trudności Hardej Extension, ale bez startowej Hardej Piątki, więc spokojnie możemy sobie wpisać w kajecik Bestialstwo i Hardą Extension bez Piątki.

- Super-hiper-turbo-kombinacja, czyli Indoktrynacja (lub pieszczotliwie Indor). Start Prawym Onanistą, dwa ruchy z Golema i w kluczowe trudności Bestialstwa. Ile to może mieć? Pierwotnie było M1000000, ale po subtelnych zmianach rzeźby i wilgotności w Norze zostało M12 dla słabych.

- To, na co wszyscy bywalcy Nory czekali, czyli sprawa z Lewym i Prawym Onanistą. Projekt Lewy został wreszcie poprowadzony (co samo w sobie stanowi wielkie wydarzenie - jest to jeden z najtrudniejszych drytooli w Polsce) i mieści się w granicach M8. Absolutnie gigantycznym, bezprecedensowym i zupełnie bezsensownym wydarzeniem było połączenie tych dwóch dróg. Stali bywalcy zapewne zadadzą pytanie - od której strony pokonuje się tę zacną rutę? Otóż zaczynamy Prawym i dochodzimy do zwornika, a dalej idziemy Lewym od końca do początku. Jest to bez wątpienia najtrudniejszy drytooling, jaki w Polsce miał miejsce i z tej okazji droga została nazwana Kryptoonanistą.

- Jedyna droga, która w Norze istnieje i ma sens niestety nie padła. W starciu ze Ślepowidzeniem udało mi się paść na ostatniej z 27-miu wpinek, ale na pocieszenie warto przytoczyć fakt, że w swoich niecnych zapędach dokonałem 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15 i 16 powtórzenia najbardziej szemranej cyfry w Norze, czyli Króla Bólu. Król umarł, niech żyje Król!

- Chwila o cyfrze bo ta - jak wiadomo - jest najważniejsza. Na kanwie gigantycznych dyskusji o cyfrach, cyferkach i cyfrakach na pewnym forum postanowiliśmy również na ten temat podyskutować. W trakcie obrad Jedynej i Słusznej Komisji Nadzoru Cyfryzacji Nory (w mojej osobie) doszło do porozumienia ponad podziałami. Otóż ustalono, że prawdziwej cyfry w Norze nie ma i nigdy nie będzie. Czemu? Ano dlatego, że w trakcie kwadryliona prób i próbek stopień zacyku zawodników zmierza ku nieskończoności, a chwytaki i stopnie powiększają się do nieskończoności, co powoduje nieustający regres cyfry. To nie jest droga wojownika.

- W międzyczasie Ruda zapisała na swoje konto wiele lodospadów WI3 free solo, a Basałyk zwiększył swoją masę do 177 kg.

- W trakcie relaksacyjnych sesji w Kanderstegu przeszliśmy kilka lodospadów, klasyk mikstu, czyli Tomahawk M10/11 oraz Almendudlera M9 WI7. Niestety pewni wybitni specjaliści w dziedzinie wspinania w lodzie, mikście i obłokach oraz ich trzydniowiańscy eksperci zdecydowali, że tego ostatniego przejścia nie było, więc postanowiliśmy pokornie posypać głowę popiołem i przyznać - przejście uroiliśmy i było ono halucynacją po ostrej imprezie z grzybami w roli głównej. Pardon i mea pulpa!

- W trakcie świetnego wyjazdu do Słowackiego Raju udało się pokonać pewnego wiszącego gluta, którego na kanwie tegorocznych wycen z dupy wyceniliśmy prowokacyjnie na WI7. Prowokacja spaliła na panewce, bo nikt nie zareagował... Cyfrę podnieśliśmy do WI72++, ale dalej cisza. :( Może to efekt spadku formy?

A na sam koniec pragniemy potwierdzić nikczemne i małostkowe dosrywania, które bohatersko i odważnie szerzą za naszymi plecami Prawdziwi Bohaterowie. Prawda jest jedna, prawda jest brutalna i beznadziejna - obiliśmy cały Superściek nitami! Początkowy lodospad, okap, dwa okapy i w ogóle wszystko! A w środku tego przepięknego pejzażu z nitów i starych haków wkleiliśmy różowy chwyt w kształcie Pindola. Amen.


PS. W związku z pewnymi rewelacjami i nieporozumieniami pragniemy przypomnieć, że Nora jest pod Krakowem i z tego tytułu obarczona jest wszelkimi patologiami "krakowskiej logiki". Więc krótko - klinowania nogi w przerysie przy zworniku nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Stwierdzenie "ja sobie zaliczam" niczego nie zmienia, bo od zaliczania jest specjalnie do tego powołana Komisja. Natomiast Jedyna i Słuszna Komisja ds. Czystości Przejść (w mojej osobie) już dawno stwierdziła, że w Przerysie klinować się mogą tylko dziewczyny.

czwartek, 28 lutego 2013

Almendudler - what the fuck?


Almendudler - opis z przewodnika

Pierwsze próby: Markus Stofer i Robert Jasper w 2003 roku.
Pierwsze przejście: Markus Stofer, Robert Jasper i Bernd Rathmayr w 2008 roku.
Absolutnie genialna linia! Długa i wymagająca. Ukoronowaniem było pokonanie przez Markusa Stofera i Nicolasa Jacqueta sopla, który dotychczas omijało się po skale za M9+. W 2010 roku wycenili go na WI6. Jest jasnym, że tak pokonana droga jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej wymagających linii w Szwajcarii.


 Almendudler, fot. Rychły

***

Almendudler, czyli powiastka w dwóch aktach o tym, dlaczego nie należy słuchać głosu rozsądku.


Bohaterowie:

Andrzej, czyli Andrzej
Rychły, czyli Rychły
BRO, czyli BROnowicki Głos Rozsądku Rychłego
[niestety do głosu rozsądku Andrzeja nie miałem dostępu]

Akt I

18 lutego 2013
[w drodze do Kanderstegu]

Mach3, Flying Circus czy Almendudler? Mach3 cholernie ładny, Flying Circus historyczny, ale to Almendudler jest największym wyzwaniem! Mach3 i Flying Circus po 150 metrów, pierwszy za M9+, drugi M10, ale przystępne. Obie mają już pewnie po kilkanaście przejść... Almendudler - ponad 350 metrów, M9 WI-nie-wiadomo-ile (za ten magiczny sopel), albo M9+ WI6. I przejść mniej niż 5. Decyzja zostaje odłożona na dzień następny, ale coś za uchem szepcze:

BRO: dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler...

19 lutego 2013
[Kandersteg]

Po wyjściu z Kandersteg International Scout Center wystarczył rzut oka, żeby stwierdzić, że Almendudler jest w dobrych warunkach i są sople na dolnych wyciągach, których wcześniejszy brak uniemożliwiał przejście.

Głos przybiera na sile:

BRO: dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler, dudler...
Rychły: Ale to jest długie, trudne i nie wiadomo, czy da się pójść lodem!
BRO: To pójdziesz skałą!
Rychły: A jak mnie rozegnie?
BRO: To spadniesz! Jak nie sprawdzisz, to się nie dowiesz...

Z Soplem na 6-tym wyciągu rzecz jest następująca – ma tylko jedno przejście i to bynajmniej nie dlatego, że nikt nie próbował. Rokrocznie wisi smark, który nie nadaje się do przejścia, a najczęściej bywa tak, że w momencie, kiedy zaczyna sięgać do naciekniętego grzyba lodowego, urywa się pod własnym ciężarem i robi niezły rumor w dolinie. Taką sytuację obserwowałem co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Drugą, nie mniej ważną informacją jest, że nigdy nie widziałem, żeby ten sopel wylany do grzyba wytrzymał choćby tydzień!



Decyzja jest taka, że idziemy na Almendudlera i mam iść obczaić dwa pierwsze wyciągi. Okazują się całkiem łatwe, więc rokuje dobrze. Po krótkiej naradzie z Andrzejem postanawiamy dnia następnego spróbować zawalczyć.

Andrzej: Widzę szansę!
Rychły: [Ja widzę tylko cień szansy]
BRO: Jak odpuścisz, toś jest dupa wołowa!

Dalej nie wiadomo czy nastawiać się na sopel, czy na skałę. Po dotarciu do tego miejsca ma się już ponad 200m drogi w rękach, więc na „świeżość w kroku” nie należy liczyć.

BRO: Stary, gdyby dwa pierwsze wyciągi były w Norze, to byś się nawet na nich nie rozgrzewał. Tak?
Rychły: No tak.
BRO: Później jest kilka fragmentów pionowego lodu, ale w gruncie rzeczy jest też dużo pastwisk. Tak?
Rychły: No tak.
BRO: To jaki problem?
Rychły: Dołu się nie boję. Boję się góry! Nie wiem, czy iść tym soplem, co zawsze spada, czy po skale i tych pięknych spitach…
BRO: Rzuć kostką! Dla pewności – 3 razy!

4 razy z rzędu wypada, że należy iść po skale.

Potrójna herbata z melisy dla ukojenia nerwów i do spania.

Akt II

20 lutego 2013

Pierwszy wyciąg za M9 puszcza łatwo – po wcześniejszym rozpoznaniu jest właściwie formalnością. Trochę dał się we znaki brak rozgrzewki i zgrabiałe dłonie. Dwa wyjazdy nóg, pasaż po kruszyźnie i stan. Andrzej dochodzi do stanu i kolejny wyciąg postanawiam rozdzielić na dwa (wspinamy się na linie pojedynczej, ze wszystkimi zaletami i wadami tego systemu) ze względu na okapiszcze, sople i związane z tym duże tarcie liny. 



Nie pierwszy wpadłem na pomysł podzielenia wyciągu, bo po przejściu boulderowego odcinka M8 czeka mnie piękny stan ze spita i haka. Kolejny wyciąg to pasaż po soplu, który w przewodniku wyceniony jest na WI6. Z daleka lód wyglądał bardzo solidnie, z bliska jest znacznie gorzej. Wyjście na półkę między soplami i problematyczna decyzja – którym iść? Po chwili namysłu coś podpowiada:

BRO: Głupcze! To jak z kobietami! Jak nie wiesz, którą wybrać, to zerknij od dupy strony!



Nagle decyzja wydaje się oczywista! Prawy, który pozornie wydawał się stabilniejszy, okazuje się bardzo słabo przyklejony do skały – prześwieca przez niego światło. Po przejściu lewego sopla przewodnik kieruje na wprost, w okolice skały za nalanym lodowym grzybem. Wszystko pięknie, gdyby nie fakt, że w tamtej części leje się jak ze strażackiego szlaucha.

BRO: Głupcze! Popatrz nad siebie!

Okazuje się, że stanowisko i linia dalszego wspinania znajduje się dokładnie pod dwoma 30-metrowymi soplami, które wiszą swobodnie w powietrzu i tylko czyhają! Decyzja o przejściu zupełnie w lewo jest szybka i bezlitosna.



Kolejny krótki wyciąg doprowadza do kurtynki lodowej, która w przewodniku stoi za WI5, a w rzeczywistości ma nie więcej niż WI4. Po jej pokonaniu docieramy do kolejnego wyciągu wycenionego za WI5, ale ten okazuje się lekko trudniejszy – co najmniej WI5+.  Co lepsze – z nerwów słabo zjadłem i zaczynają mnie łapać skurcze. Przy zginaniu ręki – bicepsa, a przy prostowaniu – tricepsa. Jak w Lotto, kumulacja!



Na totalnym odejściu docieram pod Sopel, który od frontu nie wygląda źle. Andrzej dochodzi na stanowisko i widząc mój wyraz twarzy wyciąga z plecaka 3 żele energetyczne i butelkę Coli. Po prostu pozdro! Mocno zbiera mnie na rzyganie, a mam sobie doprawić żelami i popić Colą...

Decyzja, którędy iść jest dalej nie podjęta i literalnie wisi nad naszymi głowami. Skała nie wygląda zachęcająco (parafrazując znanego śląskiego wspinacza, który na pytanie dlaczego nie przyjedzie do Nory, stwierdził, że jest to parch), a Sopel wygląda dobrze tylko od frontu. Bliższa lustracja pozwala zaobserwować, że w rzeczywistości są to połączone ze sobą dwa lub trzy sople, które są zupełnie puste w środku i przez ściany lodu widać płynącą w środku wodę.



Po dłuższej chwili sytuacja się klaruje – żeby pójść skałą musimy zrobić jeszcze jeden krótki wyciąg, później musiałbym go przepałować, odgruzować i zerknąć, gdzie są chwyty. Powrót na stan i dopiero prowadzenie – przy tym stopniu zmęczenia sukces byłby raczej wątpliwy. Sopel rokuje na prostsze, ale znacznie bardziej niebezpieczne wspinanie.

Po kilkudziesięciu minutach odpoczynku obmyślamy strategię – na jednej linie będę się asekurował, a drugą będę ciągnął luźno i później asekurował na niej Andrzeja. Jakby Sopel miał spaść, jest to znacznie bezpieczniejsza taktyka. Pierwsza próba przyatakowania Sopla kończy się szybko i spektakularnie. Z daleka nie było widać gigantycznej ilości wody, która przelewała się przez Sopel od frontu, a morze nacieczonych glutów i kilkumetrowych smarków zapowiadało raczej niekrótką walkę. W czasie, który potrzebowałem na wkręcenie jednej rury, zdążyłem przemoczyć nawet majty!

Rychły: Andrzej, tędy nie dam rady!

BRO: Ile razy mam ci powtarzać, że jak nie wiesz, którą wybrać, to popatrz od dupy strony!

Od dupy strony Sopel wyglądał obezwładniająco – około 25 metrów wspinania w przewieszonym lodzie, który składał się z totalnie zapowietrzonych i kruchych smarków. O ile z rękami problemów by nie było, to z nogami byłoby czujnie, a asekuracji nie byłoby w ogóle. Rozkosz! Co znacznie gorsze – przez lata wspinania w lodzie chyba nauczyłem się rozróżniać sople w miarę solidne, mniej solidne, takie na granicy równowagi i takie, na które nie można nawet splunąć. Ten był zdecydowanie z przedostatniej grupy. Może z lekkimi skłonnościami przechodzenia do grupy ostatniej, o czym świadczyły grube, poziome pęknięcia u podstawy Sopla.

Andrzej: No weźże się nie wygłupiaj! To jest taka masa, że twoje 63kg nic nie zmieni!
Rychły: [ale walenie siekierą może trochę zmienić....]
BRO: Powiedział, co wiedział!

Po chwili wiem już, że albo się wycofujemy, albo idę Soplem i liczę na wsparcie niebios.

BRO: Za chuja tam nie wejdziesz!
Rychły: Noo...
BRO: Jak walniesz na tej asekuracji, to zostaną z ciebie co najwyżej żeberka w sosie pomidorowym na bielutkim śniegu!
Rychły: Nooooo....
BRO: A jak urwiesz się z tym Soplem, to nawet glut na śniegu z ciebie nie zostanie!
Rychły: Nooooooooo...
BRO: Za chuja tam z tobą nie pójdę! Ty idź, a ja sobie tu pośpiewam.
Rychły: To jest dobra taktyka!

W trakcie wspinania wydaje mi się, że słyszę rytmiczne knock, knock, knockin' on heaven’s door...

Wspinanie jest bardzo czujne, a asekuracja beznadziejna. Właściwie to nawet prania by się na tym nie dało powiesić – rury po 5 centymetrach kręcenia wpadają w bańki powietrza. Na całym soplu udaje mi się wkręcić 4 śruby, więc na sznur do prania jest parzyście. Właściwie to jest to całkiem przyjemne! Przewieszone, nie trzeba się zbytnio nawalić dziabami, stopnie trochę kaprawe i co najważniejsze – nie da się zmęczyć przy zakładaniu asekuracji! Tylko co rusz spadające gluty trochę deprymują (Andrzeja podobno bardziej). W zasięgu wzroku mam lodowy okap, który się stworzył po wcześniej urwanym soplu, z rewelacyjnie twardym, ciemnoniebieskim lodem, a nad głową spity z wariantu drytoolowego. Jeden przechwyt wyżej i w zasięgu ręki będę miał wreszcie jakąś asekurację. I co? I takiego wała! Pomimo mojej wrodzonej delikatności, gracji, wdzięku i elokwencji Sopel przy przebiciu dziabki pęka. Nie pęka, tylko Pęka, przez duże P. Słychać głośne TRAAAAAAAACH i jeszcze głośniejsze O KUUUUUURWAAAAAAAA, które bez mojej wiedzy wydobywa się z głębi trzewi. Kilkadziesiąt centymetrów przed moją twarzą pojawia się rozszerzająca się rysa, od lewa do prawa. Cały Sopel „przysiada”, a ja czuję jak cała ta misterna konstrukcja zaczyna się chwiać.

BRO: Haha, a nie mówiłem? Teraz to masz przejebane!
Rychły: O kurwa, o kurwa, o kurwa, o kurwa, o kurwa, o kurwa, o kurwa.......
[Andrzej twierdzi, że od Sopla oderwał się jeszcze kilkumetrowy kawał lodu i tak przywalił o ziemię, że spowodował u Andrzeja odruch bezwarunkowego zniknięcia i schowania się w sobie].

Jakimś cudownym zrządzeniem losu Sopel nie przewalił się ani na jedną, ani na drugą stronę. Nie spadł! 3000% koncentracji, przebicie dziabek nad pęknięcie, delikatne przejście nogami i bez namysłu wpinka do spitów z wariantu drytoolowego i na szybko stworzenie stanowiska.

Rychły: O kurwa, żyję!
BRO: Haha, ale jaja! Jak to komuś opowiem, to mi nikt nie uwierzy!
Rychły: Andrzej, natychmiast odwiąż się z liny i przestań mnie asekurować!!!
BRO: Noo, to trafna uwaga!



Andrzejowi udało się wymałpować (wtedy dopiero zauważyliśmy, że sopel wywieszał się ponad 2 metry), Soplowi udało się nie spaść, a mi udało się to przeżyć. Kolejny wyciąg oferował wspinanie po wspomnianym lodowym daszku i około 20 metrów pionowej kurtyny lodowej w granicach WI6. W porównaniu do wyciągu poprzedniego – pikuś. Na górne wypłaszczenie docieramy o godzinie 18.30, czyli o zmierzchu. W miarę szybko pokonujemy ostatnie wyciągi – około 100-120 metrów terenu WI3, częściowo idąc na lotnej asekuracji. Dość dobrze pamiętaliśmy, w którym miejscu należy wytrawersować w lewo do lasu, by znaleźć ścieżkę zejściową. Dzień wcześniej oglądaliśmy to przecież kilka razy na żywo i kilka razy w przewodniku. Gdzieżby była ta wielka przygoda, gdyby nie pojawiła się mgła, która ograniczyła widoczność do kilku, kilkunastu metrów i skutecznie uniemożliwiła nam znalezienie ścieżki zejściowej!! Drugim problemem były kilkumetrowe zaspy na płytach 30-45 stopni, które powodowały poważne ryzyko wyjechania z lawiną. A najlepsze z tego wszystkiego, że od samego początku chcieliśmy za wszelką cenę uniknąć zjeżdżania wśród tych wiszących sopli!! Czemu? Każdy z 5 kolejnych zjazdów za przełamaniem ściany prowadził do stanowiska w linii spadku trzech gigantycznych sopli (w tym tego urwanego, który się trzymał na nie-wiadomo-czym). Life is brutal and full of zasadzkas.



Jakimś totalnym szczęściem udało nam się Almendudlera przejść i wrócić do domu w jednym kawałku. Jaki jest morał z tej historii? Nie słuchaj głosu rozsądku – ma bardzo specyficzne poczucie humoru.

BRO: Andrzej, masz dokumentację fotograficzną?
Andrzej: Mam!
Rychły: Ma!
BRO: Taaaaaak!! Teraz zostaniemy prawdziwymi celebrytami! Zbudujemy sobie nawet domek w Królestwie Lansu! Wolicie drewniany czy murowany?
Andrzej: ...
Rychły: ...
BRO: Nieważne! Wszystkie baby nasze! Zniżki w alkoholowym na Lea! Augiencja u Papieża, koks, wywiady i wieczna młodość!!
Andrzej: ...
Rychły: ...
BRO: Założymy sobie swój własny oficjalny profil na Fejsie!
Andrzej: ...
Rychły: ...
BRO: Będziemy lajkować swoje posty i statusy! Pierwsi polubimy swój profil!
Andrzej...
Rychły: ...
BRO: Kto wiemoże nawet zostaniemy Instruktorami PZA!


***
Almendudler – fakty

Długość: 350 metrów 
Wycena: idąc 6-ty wyciąg wariantem drytoolowym M9+ WI6, idąc soplem to zależnie od warunków M9 WI6 lub M9 WI7.
Autorzy: pierwsze próby Markus Stofer i Robert Jasper w 2003 roku
               pierwsze przejście Markus Stofer, Robert Jasper i Bernd Rathmayr, styczeń 2008

Jedyne przejście 6-tego wyciągu po Soplu: Markus Stofer w 2010 (w tamtych warunkach wycena WI6).

Droga dotychczas miała najprawdopodobniej 3 przejścia - wspomniane wyżej dwa, oraz przejście Daniego Arnolda i Stephana Ruossa, którzy 6-ty wyciąg szli po skale.

Nasze, najprawdopodobniej czwarte przejście, odbyło się 20 lutego 2013 roku. Jako drudzy przeszliśmy drogę po Soplu. Pierwsze dwa wyciągi RP w drugiej próbie, po rozpoznaniu dzień wcześniej. Reszta wyciągów OS. 

Almendudler uznawany jest za jedną z najpiękniejszych i najpoważniejszych dróg tego typu w Szwajcarii (a i w całej Europie nie ma podobnych zbyt wiele). Jest długa, występują na niej duże trudności techniczne i obiektywne. Występuje poważne zagrożenie ze strony spadającego lodu, więc nie należy jej próbować po zbyt zimnych i zbyt ciepłych nocach. Droga ma wystawę wschodnią, więc dla bezpieczeństwa lepiej na nią iść w pochmurne dni.

BRO: Jedno nie ulega wątpliwości - Bronowice Pany!

czwartek, 21 lutego 2013

BREAKING NEWS!

Uprzejmie donoszę, iż w środę 20 lutego 2013 r. Rychły w zespole z Andrzejem Marciszem dokonali pierwszego polskiego, a najprawdopodobniej czwartego w ogóle przejścia ponad 350-metrowej drogi Almendudler M9 WI7 w Kanderstegu. Droga legenda - dość napisać, że jej autorzy to absolutna ekstraklasa wspinania zimowego: Markus Stofer, Robert Jasper i Bernd Rathmayr.

Almendudler, fot. Rychły

Pierwsze dwa wyciągi to mikstowe trudności M9 i M8, a wisienką na torcie jest niebezpieczny sopel na szóstym wyciągu, w tym roku oferujący trudności WI7. Cała droga jest długa, trudna, przejebana i potencjalnie śmiertelna ze względu na tenże właśnie sopel - o czym Rychły przekonał się na własnej skórze. Ale jak wiemy, są tacy co lubią, jak jest przejebane i to się ceni!

Almendudler, fot. Rychły

Szczegóły przejścia i wrażenia z kilkunastogodzinnej ekspedycji najlepiej opowiedzą jednak sami bohaterowie, jak tylko wrócą do Polski i uporają się ze skurczem łydek i innymi dolegliwościami ciała i ducha. Po autografy na tyłkach, klatach i stopach zapraszamy na Bronowice, tudzież Podgórze!

środa, 6 lutego 2013

Kláštorné červené, czyli celebryci na wakacjach

Ferie w pełnej krasie, więc i my postanowiliśmy odpocząć od trudów codziennej pracy (nad swoim imidżem rzecz jasna) i udać się na zasłużony odpoczynek. Na cel naszej weekendowej (bo niestety wakacje celebrytów nie trwają nigdy zbyt długo) ekskursji wybraliśmy Słowacki Raj. Ten jakże uroczy zakątek świata poza doskonałym alkoholem, nietuzinkowymi mieszkańcami oraz wykwintnymi kwaterami, oferuje również niezliczoną wręcz ilość mniejszych lub większych lodospadów. A jako, że nie samym drytoolem człowiek żyje, postanowiliśmy strzelić sobie na wakacjach lodzika lub dwa. Jak zwykle na takich wyjazdach, tym razem również towarzyszyło nam stadko wiernych groupies, a byli to: Bogdan Zegarmistrz, znany ze swojej świętej cierpliwości oraz Karol a.k.a. Rosomak, który niczym ten opancerzony wóz jest nie do zdarcia i wiele może przyjąć na klatę (zwłaszcza lodu).

Na początek jednak słów kilka o miejscu, które stało się w miniony weekend areną naszych gwiazdorskich zmagań. O Słowackim Raju każdy słyszał - miejsce słynie z licznych wąwozów wyposażonych w drabinki, kładki i takie takie. Latem przeżywa prawdziwe oblężenie spragnionych wrażeń turystów, którzy chodzą w kółko podziwiając wodospady i przepaście, a niejeden z nich ma wtedy pełno w gaciach. A zimą? Zimą Słowacki Raj pustoszeje, a na szlakach spotkać można nielicznych śmiałków, którzy w pocie czoła brną przez zaspy, oblodzone kładki i drabinki, aby osiągnąć ekstazę, wspinając się po zamarzniętych wodospadach. Idiotyczne, zdałoby się. A jednak! Tylko w ten sposób można zapisać się na wieki w historii tego miejsca. Historii, która opowiadana będzie tam potem przez dziada pradziada aż do skończenia świata. Sami widzicie, że kto jak kto, ale my - pierwsi celebryci RP, nie mogliśmy przepuścić takiej okazji!

Jako bazę wypadową obraliśmy STARÝ MLYN w miejscowości Hrabusice, położony nad brzegiem rzeki Hornad, zaledwie 15 minut spacerem od wejścia do wąwozu Suchá Belá. Słowacki gospodarz o latynosko brzmiącym imieniu Eduard ugościł nas iście po królewsku - przytulne pokoje, ogień trzaskający w kominku... O procenty zadbaliśmy sami - nalewka Babuni z Suwałk rozgrzała nas od środka i dodała mocy! A wszystkim chętnym do odwiedzenia Słowackiego Raju polecamy zamelinowanie się w młynie.

Pierwszy dzień naszej wyprawy poświęciliśmy na eksplorację najbliższego wąwozu Suchá Belá. Dotarcie pod lodospady nastręczyło wszystkim nie lada trudności, a niektórych sprowadziło nawet do parteru...

 Na kolana!, fot. Ruda
(wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe)

Po dotarciu na miejsce wszyscy zabrali się za robienie lodów... Jedni z liną, inni na żywca - czyli, co kto lubi! Na gębę nie lało się do czasu, aż zaczał padać deszcz. Odwrót w tych warunkach był spektakularny, a do naszego uroczego schronu wróciliśmy przemoczeni do suchej nitki. I znowu trzeba było rozgrzać się napojami wyskokowymi. W tym celu udaliśmy się do Popradu na zakupy. Jak możecie się domyślać, zawartość naszego koszyka w supermarkecie Hypernova składała się głównie z alkoholu: królowały Kláštorné červené oraz Smädný Mnich. Pozostałe w koszyku miejsce wypełnił w dużej mierze ryż (i odrobina kurczaka), z czego Karol zwany Rosomakiem przygotował pyszną kolację dla pułku ułanów. Ułanów nie było jednak w pobliżu, więc to, czego nie zjedliśmy, dostał na koniec pies.

Kolejny dzień obfitował w spektakularne wydarzenia. Na wspinanie udaliśmy się bowiem w okolice popularnego wodospadu, dość często uczęszczanego przez wspinaczy zimą z racji dogodnego położenia, możliwości założenia wędki oraz łatwego zejścia na dół po drabinie. Niestety odwilż brutalnie obeszła się z naszym potencjalnym celem i z wielkiego lodospadu zostały pędzące strumienie wody. Mimo wszystko moi dzielni towarzysze nie poddali się i odkrywszy w sobie duszę eksploratorów, postanowili wytyczyć nowa drogę na lewo od lejącej się wody. Panie i panowie, uprzejmie donoszę, iż dziewiczy dotąd (jak mniemam) teren, nie skażony nogą i dziabą, doczekał się obecności człowieka. Nowa linia otrzymała wymowną, inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami nazwę Kláštorné červené, a pierwszego przejścia dokonał Rychły, któremu dzielnie sekundowali: Bogdan ("ja pierdolę, już nie mogę, a koleś tu jeszcze śrubę wkręcił !") oraz Karol, który z godnością i poświęceniem godnym mnicha ascety przyjął na klatę i głowę niezliczone ilości lodu. Dokumentacja tego wydarzenia przypadła mojej skromnej osobie i wierzcie mi lub nie, strach ściskał mi dupę bardziej niż Rychłemu, który dokonał tego makabrycznego wyczynu. Droga została wyceniona na WI72 +.. 

 Kláštorné červené w pełnej krasie, fot. Ruda


Główny bohater tak komentuje jej przebieg:

"Start po nalanych glutach z zerową asekuracją doprowadza do glutów zmieszanych ze śniegiem i jeszcze gorszą asekuracją. Dalej jest crux, czyli przewieszenie i kilka metrów po smarkach i polewkach bez asekuracji. Nawet gdyby niżej założona askekuracja w glutach wytrzymała, to stąd jest 12-15-metrowe walnięcie w połogi teren z glutami i wodospadem, ale ze względu na bylejakość tej asekuracji jest to raczej 20-metrowa gleba z przytupem. Chwila relaksu na obwiązanie sopla taśmą (wystarczy krótka, sopel da sie objąć i jeszcze złapać za łokcie) i pasaż po tymże trzeszczącym i trzęsącym się soplu, który przytwierdzony jest do nie-wiadomo-czego. Na samym czubku jest, jak to zwykle bywa, wisienka! Pionowe, niezmrożone trawy i luźna skała przykryta 30 cm świeżego puchu każdego śmiałka przyprawią o falującą i ociekającą nogawkę."


 
                              Tzw. dolne gluty, fot.Ruda                     Gluty górne, fot. Ruda


                                     Crux, fot. Ruda                             Czułe objęcia sopla, fot. Ruda


Sami widzicie, życie celebrytów nie jest łatwe! Pocieszeniem w trudzie i znoju może być fakt, iż Klasztorne Czerwone niewątpliwie otworzy naszym lodowym wojownikom drogę do wiecznej sławy, chwały, dziwek, wywiadów i zdjęć w poczytnych kolorowych magazynach dla koneserów. Tym bardziej, że dzień przejścia tej mitycznej linii byl również dniem Święta Bohaterów Mozambiku. Swój prywatny kult w Afryce cała trójka ma już więc zapewniony.

środa, 16 stycznia 2013

Drytoolowe rękawiczki golfowe?

Widzieliście kiedyś grę w golfa?

Widzieliście kiedyś drytooling?

Widzicie podobieństwa?

Nie. Nie ma bata i takiego ch**a w całej wsi. Nawet w sąsiedniej! Jeśli jakieś widzicie to polecam odstawić substancje psychoaktywne. Więc dlaczego ktoś wymyślił, żeby się wspinać w rękawiczkach golfowych? Tego nie wiemy, ale przez długi czas wieść gminna niosła, że jest to mityczne Wunderwaffe. Że niby dobre czucie, że ręka nie wyjeżdża i w ogóle zajebisty lans, bo wszyscy Master-Celebrities na Pucharze Świata takie mają. Takoż kupiliśmy i sprawdziliśmy, a efekty są porażające! Nie wiem czy mogę to głośno powiedzieć, by delikatesików nie przyprawić o zawał. Mówiąc krótko i delikatnie:

Rękawiczki do golfa są do golfa i do dupy.

Do drytoolingu nadają się podobnie jak rękawiczki do ujeżdżania koni, futrzane papiloty prababci Rychłego i zwykły kondom [aczkolwiek kondom mógłby działać jednak lepiej - sprawdzimy].

Dlaczego?

1. Jak jest zimno to w takich rękawiczkach jest bardzo zimno. Wszystko dzięki rewelacyjnym otworom, które służą dobrej wentylacji dłoni. Efekt jest podobny do pierdolnięcia sobie w rękę młotem budowlanym i później próby wspinania.

2. Jak jest ciepło to się z nich wypływa. Literalnie i dosłownie. Jak nie wiesz o co chodzi, to obsikaj sobie dłonie, załóż skórzane rękawiczki i spróbuj się tak wspinać. Fajnie, nie? W tym przypadku otwory wentylacyjne zdają się w ogóle nie działać [może były projektowane dla działania w ujemnych temperaturach?].

3. Lans jest mniej więcej porównywalny jak skrzyżowanie czeskiego motocyklisty, 70 letniej drag queen i berlińskiego wielbiciela męskich zadków. Brutalne.

Szczerze odradzamy, a zaoszczędzoną stówę polecamy wydać na puszeczkę koksu Made in DDR. Jak zrobicie z siebie bydlę, to i rękawiczki będą zbędne.